Prezes Zarządu Prezes Zarządu
378
BLOG

Hipokryzja krytykantów władzy...

Prezes Zarządu Prezes Zarządu Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Był taki czas, że trzeba było bronić się przed władzą, która różnymi technikami zawłaszczała sobie przywileje. Jednym ze sposobów było oskarżanie przeciwników władzy  o wszystko, byleby tylko było to nieprawdziwe oskarżenie. Wystarczyło zwrócić uwagę, że któryś z ważniejszych urzędników państwowych przygarnął coś z mienia wspólnego, a wtedy oskarżyciel stawał się wrogiem ustroju, miał czelność krytykować władzę ect.

Co pewien czas dochodziło do próby przywrócenia porządku, to znaczy społeczeństwo starało się zaprotestować - a wtedy partia dzierżąca władzę organizowała konfrontację z siłami porządkowymi w celu siłowego przywrócenia porządku. Takie akcje miały miejsce w latach 1956, 1968, 1976 i ostatni - w sierpniu 1980 roku.

Co ciekawe, to każda próba zrywu społeczeństwa przeciwko nadużyciom władzy kończyła się podobnie - ludzie po prostu przepadali, znikali na jakiś czas abo zostali dotkliwie pobici przez sprawców, których nie udało się wykryć. W 1980 roku doszło już do takiej niechęci wobec przedstawicieli władzy, że byle powód mógł stać się iskrą wybuchu niezadowolenia. A zarzuty były proste - społeczeństwo nie miało gdzie mieszkać, na nowe mieszkania rodziny czekały przez wiele lat, chociaż bywało, że dobry układ, znany wszystkim przyjazny gest i prezent właściwej osobie - i wtedy wiele mogło zmienić się.

Wiele osób dostrzegało znikanie dóbr niezbędnych do funkcjonowania rodziny - które bywały trudno dostępne. Ale niektórym osobom udawało się nie mieć problemów z zaopatrzeniem - obojętne, czy w samochód, czy materiały budowlane, czy też dowolne inne dobra. Arogancja władzy nie miała końca. Widzieliśmy pięknie i szybko budowane osiedla i czekaliśmy, aż te oczekiwane przez nas mieszkania wreszcie zostaną ukończone.

Widzieliśmy także i dobra wywożone za wschodnią granicę, a w Polsce wszystkiego brakowało... Aż któregoś dnia doszło do przyspawania kół pociągu do szyn. Afera była ogromna... Kolejnym wydarzeniem było nieporozumienie w Stoczni Gdańskiej, gdzie usiłowano wyrzucić z pracy Annę Walentynowicz. To w jej obronie stanęła cała załoga.

Trzeba głęboko zastanowić się, jakie były kolejne działania, bo zazwyczaj taki protest był szybko rozgramiany przez oddziały ZOMO - czyli zmilitaryzowane oddziały Milicji Obywatelskiej. Oni z pałami wbijali się w tłum, za nimi wjeżdżała polewaczka z silnym strumieniem zimnej wody, padały w tłum pojemniki z gryzącym dymem ... i po krzyku... Tym razem tak nie było. Nagle protest stał się wielkim wydarzeniem i jak zazwyczaj w czasie jakiejkolwiek próby strajku wysiadały telefony i nie można było telefonować - tak tym razem bardzo szybko podano informację już nie o nieuzasadnionej przerwie w pracy - ale o strajku w Stoczni... Podano, że załoga zamknęła się za bramami, że okupuje teren Stoczni... W ciągu kilku dni pojawiła się informacja, że nawiązano próbę porozumienia ze strajkującą załogą... Dość szybko pojawił się pewien wąsaty facet, raczej grubiański, który nie certolił się z gładkością wypowiedzi, raczej żądał, raczej nakazywał a mniej słuchał...

Coraz częściej pokazywano go w Dzienniku Telewizyjnym jako przedstawiciela strajkującej załogi. Nawet były jakieś przecieki, że to podrzutek ubecki, ściągnięty na teren stoczni od strony morza, ale nikt nie dawał wiary tym pogłoskom. Pojawił się inny problem. W wielu miejscowościach stanęła komunikacja miejska. Motorniczowie tramwajów i kierowcy autobusów zjechali do zajezdni rozpoczynając tym samym solidarnościowy strajk okupacyjny. Było trudno, bo wszędzie można było dostać się tylko pieszo...

Tak minęły dwa tygodnie i wydawało się, że problem nie zostanie rozwiązany, jednak w trzecim czy na początku czwartego tygodnia w Dzienniku Telewizyjnym pokazano faceta z dość dużym długopisem, który miał zapewniać, że dokonano porozumienia z rządem, że strajk zostanie zakończony a postulaty załogi - już jako postulaty wszystkich robotników - zostaną rozważone i po przyjęciu będą wprowadzane w życie...

Tak mniej więcej rozpoczęło się nowe polityczne życie wielu ludzi, nawet nie interesujących się polityką. Co raz media informowały o jakichś nieporozumieniach, o problemach z tworzeniem związku zawodowego wszystkich pracowników, który miałby nazywać się "solidarność"... I ciągle trudno było spamiętać nazwisko tego robotnika.

Jesienią cała Polska klasa robotnicza wrzała. Ciągle zwoływano posiedzenia i masówki, ciągle rady robotnicze dyskutowały, jak najlepiej będzie wybrać nowy zarząd i jak rozliczyć członków sygnowanych na te stanowiska przez organizację polityczną, jaką była ciągle Polska Zjednoczona Partia Robotnicza... Nie trwało to długo, bowiem w ciągu roku udało się zebrać do kupy intelektualistów polskich... Ja nie wspominam tego okresu zbyt miło. Byłem wtedy studentem na urlopie dziekańskim, ot, może przypadek, może i dobrze. Jednak miałem czas na obserwowanie tych wydarzeń i często w relacjach z dyskusji w robotniczym gronie dochodziło do pyskówek, często pobito jakiegoś dyskutanta... z reguły związkowca z Solidarności. Poza Wałęsą - bo to on przewodził strajkom, był jeszcze jeden organizator związków zawodowych - Miodowicz. To ten z kolei człowiek był założycielem związków zawodowych - tych "prawomyślnych" i o ile Solidarność liczyła z dziesięć milionów członków przy około 3-milionowej liczbie członków Partii (PZPR) - związki zawodowe Miodowicza rodziły się w wielkich bólach.

Aż któregoś dnia jedna z koleżanek w pracy przyznała się, że zapisała się do tych "nowych" związków zawodowych i swoją decyzję uzasadniła krótko - że nie jest świętą, nie raz wypiła za dużo i zawsze, kiedy chciano ją wyrzucić z pracy za niesubordynację - dyrektor zawsze jej podarował. teraz to on przyszedł do niej i powiedział, że jeżeli nie uda się założyć tych "poprawnych" związków zawodowych - to wyleją go ze stanowiska a on ma już tak niewiele do emerytury...

I wtedy zrozumieliśmy, czym jest solidarność i czym jest polityka. Lubiliśmy wszyscy naszego dyrektora, bo był dla wszystkich jak ojciec i nikt nie chciał, by stało mu się coś złego, chociaż należał do tej władzy, przeciwko której jawnie opowiadaliśmy się...

Nie trwało to długo, bo za kilka miesięcy, 13 grudnia 1981 roku ogłoszono stan wojenny. Moje przedsiębiorstwo znajdowało się w centrum miasta i zawsze, kiedy w mieście były zamieszki, dyrektor był razem z nami, aby swoim autorytetem bronić nas przed szykanami władzy...

image

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/lech-walesa-na-konferencji-ipn/ct25fx8

Potem już było różnie. Gdy skończył się stan wojenny, kiedy już "nasz" Lechu Wałęsa został obrany jednogłośnie prezydentem - wtedy zaczęło dziać się coś źle. Nie odstępujący go na krok Wachowski, jego idiotyczne wypowiedzi i te ciągłe awantury w kręgach zarządu Solidarności.... Potem, po stanie wojennym można było dostrzec coraz lepiej mających się kolegów z noclegów na styropianie. Wielu z nich, którzy tak władzę krytykowali, nagle znaleźli się sami na miejscu tych, których krytykowali wcześniej.

I nie powiem, żeby byli inni a nawet - byli jeszcze bardziej drapieżni i jeszcze bardziej zaborczy w zgarnianiu społecznego grosza... Cóż, tak właśnie oceniam tę najwęższą elitę Solidarności. nie o wszystkich wiem, nie znam wszystkich powiązań, ale po latach udało mi się dostrzec, że w szeregach walczących o wolność społeczną byli dobrze umocowani synowie partyjnych kacyków "w terenie" i kiedy oni po studiach wrócili w rodzinne strony, dość szybko poddali się systemowi, któy tak zawzięcie w czasie studiów zwalczali...

Dzisiaj ci sami ludzie występują znów przeciwko władzy, bo sami własnym działaniem znaleźli  się już poza czynną władzą w państwie i nie potrafią żyć tak, jak zorganizowali to życie społeczeństwu...

W mojej ocenie nie można dać najmniejszej szansy tym, którzy walczyli z poprzednią władzą. Oni tylko z władzą potrafią walczyć, jednak sami nie będą tej władzy sprawować. Oni tej sztuki nie posiedli...



nauczyciel zawodu i praktyk

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura